18 stycznia 2014

Andaluzja. Kurczak w słodko-kwaśnym sosie pomidorowym.

Jaka więc jest Andaluzja?
Andaluzja jest przede wszystkim ciepła.
Ma swoje urokliwe miejsca, ma typowe punkty turystyczne (stanowiące niestety ponad 90 procent lini brzegowej), ma piękne góry, gorących mieszkańców i pyszne jedzenie.
Andaluzja to tysiące hektarów warzyw i owoców przykrytych białą folią zlewającą się z gładką taflą morza.
To świeże owoca morza i najdziwniejsze ryby powykładane na kramach wielkich, miejskich targów.
To truskawki, maliny, czereśnie i porzeczki w środku kalendarzowej zimy.
To soczyste i słodkie melony, pomarańcze i mandarynki.
To pomidory ze smakiem.
Miękkie, dojżałe awokado,
czerwone, tryskające słodkim sokiem granaty.
Słodkie bataty,
potrafiące zemdlić swoją słodkością owoce cherimoya,
fioletowe z zewnątrz, a mięsiste i czerwoniutkie w środku figi,
świeże daktyle z wielką pestką w środku,
migdały ukryte w solonej skorupce...

Jednak owoce morza (które ponoć i tak najlepsze są w Galicji), warzywa i owoce to nie wszstko, co tworzy andaluzyjską kuchnię. Duży wpływ ma tutaj kultura arabska, co uwarunkowane jest przede wszystkim czynnikami historycznymi oraz geograficznymi.
Ta kultura niesie za sobą nie tylko piękną architekturę, ale i herbaciarnie serwujące herbatę, o jakiej nikomu z nas się wcześniej nie śniło. Są też wspaniałe przyprawy i zaskakujące mieszanki ziołowe nadające wszystkiemu nie tylko odpowiedni aromat, ale i niepowtarzalne wartości.

Magia kuchni arabskiej? No cóż, po mału zaczynam się do niej przychylać, ale zanim dojdę do czegoś konkretnego, jeszcze trochę czasu minie.

Tymczasem eksperymentuję...




Kurczak w słodo-kwaśnym sosie pomidorowym

Składniki:
ok. 300-400g piersi z kurczaka
3 średniej wielkości pomidory
garść suszonej żurawiny
3 pokrojone na mniejsze kawałki suszone morele
oliwa z oliwek
3 liście laurowe
kilka owoców jałowca
połówka cytryny
curry
szczypta cynamonu
papryczka chilli
szczypta soli
100g ryżu (ja użyłam mieszanki ryżu białego, czerwonego oraz czarnego)


Pomidory sparzamy wrzącą wodą, by łatwiej sciągnąć z nich skórkę. Następnie kroimy je na mniejsze kawałki, doprawiamy szczyptą soli i wrzucamy na patelnię z niewielką ilością oliwy. Dorzucamy liście laurowe i owoce jałowca, mieszamy, po czym przykrywamy i zostawiamy na niewielkim gazie, by z pomidorów zrobił się sos.
W międzyczasie przygotowujemy mięso: dokładnie umyte piersi z kurczaka kroimy w kostkę, delikatnie solimy i obtaczamy w curry i niewielkiej ilości cynamonu. Tak przygotowane mięso wrzucamy na patelnię z rozgrzaną oliwą, skrapiamy sokiem z cytryny, przykrywamy i zostawiamy na średnim ogniu od czasu do czasu mieszając.
Szuszoną żurawinę, morele i papryczkę chilli wrzucamy do podduszonych pomidorów.
Przygotowujemy ryż.
Gdy kawałeczki kurczaka są już gotowe, dorzucamy je do sosu pomidorowego. Całość dokładnie mieszamy i zostawiamy na najmniejszym gazie na około 5-7minut, by smaki zdążyły się jeszcze ze sobą przegrźć.
Na talerz nakładamy ryż, a następnie przykrywamy go sosem z kurczakiem.
Smacznego! :)




13 stycznia 2014

Wracam. Proso z dynią i szpinakiem.

Wracam.
Nie na dzień, nie na tydzień, nie na miesiąc: wracam na stałe.

W ciągu tego półtora roku nieobecności na blogu wiele się w moim życiu zmieniło.
Zmieniły mi się priorytety (choć podróże wciąż na pierwszym miejscu!), zmieniło się podejście do życia, zmienił się mój adres (od razu odpowiem na pojawiające się pewnie w Waszych głowach pytanie: tak, tak, kuchnia nie jest już z widokiem na Kraków; w tajemnicy mogę też powiedzieć, że nie jest także jeszcze z widokiem na Kraków;) )... ogólnie rzecz biorąc, zmieniłam się ja.
Czy na lepsze?
Pod pewnymi względami tak, pod innymi niestety nie (wciąż nad sobą pracuje; w szczególności nad częścią odpowiadającą za przewlekłe lenistwo).

Zaczęłam też studia (co już dobrze wiecie), które w tym momencie najchętniej bym rzuciła.
Nie mogę o nich powiedzieć nic złego (no dobrze, może znajdzie się kilka rzeczy...), ale jednak lingwistyka to nie jest coś, z czym wiązałabym swoją przyszłość. Nie zamknę się w domu wraz z tłumaczeniami, nie będę też dręczyć uczniów jako nauczycielka (to skończyłoby się źle nie tylko dla nich, ale i dla mnie), nie będę też częścią jakiejś wielkiej międzynarodowej korporacji... nie, nie, nie!
Nikt nigdy nie posadzi mnie za biurkiem na 8 godzin dziennie, 5 dni w tygodniu, 12 miesięcy w roku (czym bowiem jest te kilka dni płatnego urlopu dla duszy podróży takiej jak ja?).
Potrzebuje zawodu wolnego.
Potrzebuje być sama sobie szefem.

Dlaczego więc studiów nie rzucę?
Żal mi. Żal mi zmarnować te półtora roku, które mam już za sobą.
Dotrwam do końca, obiecałam to sobie.
Zdecydowałam się jednak poświęcać więcej czasu na to, co sprawia mi przyjemność.
Wrócę do pisania (nie tylko bloga oczywiście), zacznę więcej rysować. Podróżować chyba więcej póki co nie mogę, ale w tym przypadku satysfakcjonuje mnie to co mam. ;)

Jakiś czas temu podjęłam też ważną decyzję - od przyszłego roku akademickiego (tak blisko, taaaak blisko!) zaczynam drugi kierunek. Zastanawiacie się pewnie co takiego.
Coś, o czym marzyłam od dawna.
Coś, w czym już teraz dobrze się sprawdzam
i coś, co z całego serca uwielbiam!
Architektura wnętrz, to jest to.

Wciąż nie wiem czy to jest to, czym chciałabym zajmować się zawodowo, jednak wiem, że biorąc pod uwagę jak bardzo to lubię, myślę, że taka szansa istnieje.


Co więcej ciekawego u mnie się dzieje?
Ach, tyle wspaniałych rzeczy, że aż trudno wszystkie je zebrać i wymienić!

Z wiadomości bardziej znaczących tu i teraz: tymczasowo pomieszkuję sobie w Hiszpanii.
Kuchnia z widokiem na Kraków zmieniła się w kuchnie z widokiem na Malagę.
Kulinarnie wspaniale, wizualnie nieco gorzej, ale o tym w jednym z kolejnych postów: muszę jakoś dawkować ten natłok nowości. :)

Jednak aby zaspokoić Waszą ciekawość powiem, że za miesiąc (po półrocznym pobycie na wybrzeżu, gdzie Słońce świeci przez ponad 300 dni w roku) wracam do Krakowa, jednak do nieco innej kuchni, bo takiej z prawdziwym widokiem na Kraków, ze spiżarką i niekończącą się ilością blatów gotowych do rozwałkowania na nich kolejnej porcji domowego makaronu :)

A z racji, że temat robi się coraz bardziej kulinarny, chętnie obwieszczę, że nie wracam do sfery blogerów z pustymi rękami. Ciężko, bo ciężko (studenckie kuchnie w hiszpańskich mieszkaniach niestety nie sprzyjają gotowaniu czegoś bardziej wykwintnego niż spaghetti z gotowym sosem bolognese), ale udało mi się ugotować (to właściwie pół biedy, gorzej z fotografowaniem!) coś smacznego, szybkiego i niedrogiego (czy nie tego powinien szukać przeciętny student?).

Przed Państwem proso (hiszp. mijo) z dodatkiem dyni i szpinaku, lub też dynia i szpinak z dodatkiem proso jak kto woli. :)





Proso z duszoną dynią oraz szpinakiem

 Składniki (na dwie osoby):

1/2 szklanki prosa
plaster (grubość około 2cm) średniej wielkości dyni
pół opakowania świeżego szpinkau
szalotka
ząbek czosnku
masło do podduszania
1/4 szklanki mleka
1/4 szklanki startego Parmezanu (lub innego twardego i mocnego w smaku sera, np. odmian Pecorino)
szczypta zmielonego imbiru
curry
szczypta pieprzu
sól (ja ostatnio używam tylko różowej himalajskiej, którą jak najbardziej polecam)


Przygotowujemy dynię: kroimy ją w kostkę (wielkość zależy od Was; ja preferuje jednak mniejszą niż większą), a następnie wrzucamy na patelnię z rozgrzanym masłem. Przykrywamy i zostawiamy na średnim ogniu na około 5 minut.
W międzyczasie kilkakrotnie płuczemy proso, aby pozbyć się goryczy. Tak przepłukaną kaszę zalewamy szklanką lekko osolonej wody (proporcja wody zawsze musi być podwójna w stosunku do ilości prosa) i gotujemy pod przykryciem mieszając od czasu do czasu dopóki kasza nie wchłonie całej wody.
Ugotowane proso odstawiamy na bok, aby wrócić do naszej dyni. Dodajemy do niej posiekaną szalotkę oraz zmielony imbir. Mieszamy, ponownie przykrywamy i zostawiamy na małym ogniu na kolejne 5-7 minut.

Szpinak płuczemy, a następnie dusimy na patelni z rozgrzanym masłem doprawiając go drobno posiekanym czosnkiem, pieprzem, odrobiną soli, a po około dwóch minutach duszenia także mlekiem.

Do dyni dodajemy proso (wciąż trzymając ją na niewielkim gazie) oraz curry (ilość wedle uznania).
Gdy tylko szpinak robi się gotowy dorzucamy go do reszty i wszystko razem mieszamy. Posypujemy startym serem i voilà - obiad gotowy! :)




Przepis dodaję do akcji Kasza jaglana na salonach.


14 października 2012

Pszenno-żytni. Trzy, dwa, jeden, studia start!

Start. Zaczęło się studiowanie.
Po prawie półrocznych wakacjach wszystko zaczęło wracać do rutynowej 'normalności'. Podróże się się skończyły. 
A przynajmniej chwilowo.

Na samym uniwersytecie dużo różnic nie ma; tylko budynek się różni, ludzie inni. Trochę nauki, trochę imprez, trochę obowiązków. 
Znów zaczęło się późne chodzenie spać, wczesne wstawanie, dociskanie w porannym autobusie, kawa na obiad.
A oprócz studiów zaczęła się jeszcze jesień. Zimny wiatr, deszcz i szybko zachodzące słońce. Brr. Wróciłam do moich kilku litrów herbaty dziennie. 
Najważniejsze jest zaopatrzenie - kilka, kilkanaście małych puszeczek z sypkim szczęściem - herbaty zielone, czarne, czerwone, owocowe...
Oj tak, przede mną kolejna zima do przetrwania. 
A na zimno najlepszy do herbaty jest domowy chlebek z miodem. Mmmmniam.




Chlebek pszenno-żytni z sezamem

Składniki: 
370g mąki pszennej pełnoziarnistej
100g mąki żytniej
30g drożdży świeżych
300ml letniej wody
3 łyżki oliwy z oliwek
2 łyżeczki cukru Demerara
1.5 łyżki soli
sezam

Drożdże pokruszyć, zasypać cukrem i zalać trzema łyżkami wody. Odstawić na około 10 minut.  W międzyczasie do dużej miski wsypać mąkę, sól i sezam (ilość zależy od Was;)). Następnie suche składniki wymieszać z wodą, oliwą i zaczynem. Całość dokładnie wyrobić. Tak gotowe ciasto odstawić na pod przykryciem w ciepłe miejsce. Po 45 minutach wyrobić je jeszcze raz, a następnie przełożyć do koszyka formującego kształt. Odstawić na kolejne 20 minut. Po tym czasie ciasto wyłożyć na blachę i piec w piekarniku nagrzanym do 225°C przez 35-40 minut. Chlebek ostudzić na kratce kuchennej. 




P.S. Pytaliście o zdjęcia z wakacji. Jest ich na tyle dużo, że zdecydowałam się publikować je po jednym pod każdym postem aż do kolejnych wakacji. Obiecuję, że w większości będzie kulinarnie. :)


Tym sposobem zaczynamy.
Portugalia. Czasy Euro2012, a więc wieczorne oglądanie meczu obowiązkowe. A jak mecz to i piwko, a w Portugalii jak piwko to i ślimaki upieczone w sosie własnym do pogryzania.


15 września 2012

Smaki podróży. Ciasteczka z ziarnami i orzechami.

Witajcie kochani!
Po prawie czteromiesięcznej przerwie wreszcie wracam. Wcale nie zmęczona, nie specjalnie wypoczęta, ale co najważniejsze - szczęśliwa. Przeszczęśliwa.

Przyznać trzeba, że się najeździłam. Bywało, że wczesnym rankiem wracałam do Krakowa, przepakowywałam plecak i wieczorem ruszałam dalej. Bywało, że na kilka tygodni słuch o mnie ginął.
Ale cokolwiek by się nie działo - było warto!

Trochę jeździłam stopem, poodwiedzałam znajomych porozrzucanych po całej Europie.
Trochę udało mi się zobaczyć znajdując tanie loty i sypiając na CouchSurfingu.
Kilka wyjazdów to wyjazdy na szkolenia.
Aż w końcu kilka wypadów w góry ze znajomymi i obowiązkowy od kilku lat Woodstock.

A zaczęło się od magicznego Cieszyna, do którego wybierałam się już od kilku lat. Mieszanka modernizmu w polskiej części z brudem i czarnym rynkiem kwitnącym po stronie czeskiej. Oryginalny, pierwszy sklep Prince Polo, "cieszyńska Wenecja", garmażernie Społem z tradycyjnymi cieszyńskimi kanapkami, aż w końcu studencka cytrynówka zrobiona na czeskim spirytusie popijana w akademikach Uniwersytetu Śląskiego.

Z tym samym plecakiem ruszyłam na granicę. A z granicy do Wiednia. A tam, tak jak za mięsem nie przepadam, to musiałam spróbować prawdziwego Wienerschnitzel. I wciąż nie wiem w czym rzecz, ale był to najlepszy sznycel jakiego kiedykolwiek jadłam!

Po kilku dniach z Wiednia złapałam stopa do Bratysławy. Tam podobnie jak w Wiedniu zatrzymałam się na CouchSurfingu i tak samo  trafiłam na chłopaka, który nie tylko oprowadził mnie po mieście (zaliczając najsmaczniejsze lokalne restauracje i kawiarenki, których na próżno szukać w przewodnikach), ale i sam ugotował niesamowicie pyszną kolację.

Po powrocie do Polski powłóczyłam się trochę po Dolnym i Górnym Śląsku w poszukiwaniu zamków, które zawsze chciałam zobaczyć.

Ostatni tydzień czerwca spędziłam w Lizbonie. Kulinarnie - najciekawszy tydzień całych wakacji. Owoce morza, przystawki w postaci ślimaków, śniadanie na brzegu oceanu, aż w końcu wino. Miejscowy Moscatel de Setubal jest jednym z lepszych słodkich win, jakie kiedykolwiek piłam. Dodatkowo wizyta w winnicy, w której jest wytwarzany i degustacja innych gatunków win. Mmmmniam!

Kilka dni po powrocie z Portugalii spakowałam swoje rzeczy po raz kolejny. Tym razem nadszedł czas na odwiedzenie starych znajomych z Włoch. Zaczęłam moje półtora tygodniowe wycieczki po Toskanii z bazą we Florencji. O włoskim jedzeniu nie trzeba wspominać, jednak o peruwiańskim - warto. Otóż moi znajomi, którzy mnie gościli to Peruwiańczycy z korzeniami włoskimi. Wieczorami, gdy wracałam zmęczona po całodziennych wycieczkach, zawsze czekała na mnie peruwiańska kolacja. Kuchnia mięsna, idealnie doprawiona - podsumowując pyszna!

Zaraz po powrocie udało mi się dopełnić coroczną tradycję i pojechać do Radocyny, a więc w nasz piękny, polski Beskid Niski. Tam, tradycyjnie, przywitały nas owiane już niemałą sławą naleśniki z borówkami, bez których codzienne przesiadywanie na drewnianej werandzie nie byłoby tym samym.
W Radocynie udało mi się odetchnąć, nic-nie-robić, nabrać nowych sił na kolejne podróże.

Minęło dosłownie kilka godzin od powrotu, a ja znów z plecakiem na plecach stałam w progu. Cypr na mnie czekał. Czekały góry Troodos, w których tym razem była moja baza. I czekała cypryjska kuchnia: chleb z delikatną nutą cynamonu, prawdziwa, aromatyczna lemoniada, olejki różane, miejscowe kandyzowane owoce, tzatziki, mięsa i ryby doprawiane cynamonem, soczyste i słodkie melony... ach.
Cypr pozostał także dla mnie stolicą dobrze przygotowanej shishy oraz gościnnych mieszkańców. Ale nie tych młodych zamieszkujących duże miasta, a starszych, porozrzucanych po małych wioskach wysoko w górach.

Od mojego powrotu z Cypru minął tydzień, zanim pojechałam dalej. Następny przystanek - Przystanek Woodstock. Kulinarnie, jak co roku, w moim menu królowała kuchnia Kryszny. Całość prawie jak zawsze: muzyka, zabawa, minimum snu. To są te trzy dni, na które czeka się cały rok.

Dalej pojechałam dopiero w połowie sierpnia. Dostałam wiadomość od bardzo dobrego przyjaciela ze Słowacji, że jest w Polsce na kilka dni. Co miałam zrobić, wsiadłam w autobus i pojechałam. Zostałam na kilka dni. Pochodziliśmy trochę po górach, poimprezowaliśmy, wreszcie porozmawialiśmy na spokojnie. Pięknych kilka dni.

Potem nadszedł czas na Estonię, gdzie pod koniec sierpnia jest już zimno i deszczowo, gdzie kuchnia prawie niczym się nie różni od naszej i gdzie morze jest jeszcze zimniejsze niż u nas.
---

Pewnego dnia się obudziłam i oderwałam kartkę z kalendarza. Był pierwszy września. A przecież wczoraj był jeszcze czerwiec!
Obudziłam się w pierwszy dzień ostatniego miesiąca wakacji.
Kilka dni później dostałam telefon, że potrzebny jest ktoś, kto pojedzie na spotkanie przed-projektowe na Łotwę.
Kolejna przygoda? Czemu nie! Poleciałam. W cztery dni zobaczyłam Rygę i łotewską krainę wielkich jezior. Jednak tym razem północ pozytywnie zaskoczyła mnie pogodą. Było pięknie.

Tak, było pięknie. Te słowa idealnie podsumowują ostatnie cztery miesiące. Było pięknie, szalenie, szczęśliwie, smacznie, czasami niebezpiecznie, czasami romantycznie.
W te wakacje odnalazłam wszystko, czego szukałam. Odnalazłam przygodę.
---

Na ten powrót przygotowałam coś specjalnego. Coś słodkiego, zdrowego i przede wszystkim pysznego!




Ciasteczka z ziarnami i orzechami

Składniki:
110g miękkiego masła
230g mąki
80g cukru
1 jajko (+jedno do smarowania ciasteczek)
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
opakowanie cukru wanilinowego
70g orzeszków ziemnych
50g orzechów włoskich
50g sezamu
50g siemienia lnianego
60g ziaren słonecznika
40g rodzynek

Zagnieść ciasto kruche poprzez połączenie masła, mąki, cukru, cukru wanilinowego, jajka oraz proszku do pieczenia. Następnie owinąć je w folię i włożyć na 20 minut do lodówki.
W międzyczasie wymieszać w miseczce wszystkie bakalie (ważne, by orzeszki ziemne pozostały w połówkach, a orzechy włoskie były pokruszone, lecz nie zbyt drobno).
Wyjąć ciasto z lodówki, jeszcze raz wyrobić je na oprószonej mąką stolnicy i rozwałkować na grubość około pół centymetra. Wykrawać niewielkie kółka, które następnie układać na blasze wyłożonej papierem. Na samym końcu posmarować ciasteczka rozbełtanym jajkiem i posypać obficie przygotowaną wcześniej mieszanką bakalii. Wstawić szybko na nagrzanego do 200°C piekarnika i piec przez 12 minut.
Smacznego!






15 czerwca 2012

Co i dlaczego, a w międzyczasie ciasto truskawkowe.

Nie było mnie tak długo, że nie wiem od czego teraz zacząć.

Hmm... wszystkich Was, wszystkich moich czytelników chciałam przede wszystkim przeprosić za tak długą (i niezapowiedzianą!) nieobecność. Obiecywałam się poprawić, pisać częściej, a tu zamiast tego wyszło wręcz przeciwnie. Teraz nic nie obiecuję, bo wiem, że mój czas przeznaczony na gotowanie i blogowanie został drastycznie skrócony, jednak... w pełnym wymiarze wrócę we wrześniu. :)
A teraz krótkie wyjaśnienia, co, dlaczego, gdzie i jak.

Gdy dobiegła połowa maja, zaliczyłam wszystkie matury (właściwie to wyników jeszcze nie ma, więc i pewności brak, jednak bądźmy dobrej myśli;)) i dzień później już mnie nie było.
Zaczęłam moje najdłuższe wakacje w życiu, a co za tym poszło, w Krakowie bywam sporadycznie, po dwa, trzy, maksymalnie cztery dni. Tak żeby wyprać kilka sukienek, porządnie się umyć i przepakować plecak.

Co robiłam, gdy mnie nie było? Posiedziałam kilka dni w Gorcach, potem zaliczyłam Cieszyn, Wiedeń (ach, ten sernik wiedeński...), Bratysławę (ukochane bryndzové halušky), trochę pojeździłam po Górnym i Dolnym Śląsku... aż w końcu przybyłam do Krakowa, by za dwa dni wsiąść w samolot i cztery godziny później wylądować w Lizbonie.
Po powrocie ruszam do Włoch, a potem w piękny Beskid Niski. I tym sposobem zastanę Kraków w drugiej połowie lipca. Kto wie, może uda mi się usiąść na chwilę do laptopa w podróży - wtedy obiecuję dać znać. :)

Uff, mam nadzieję, że to choć trochę usprawiedliwi moją ponad miesięczną nieobecność na blogu. A jak nie to mam jeszcze jednego asa w rękawie.
Proste, szybkie, ale niebiańsko smaczne ciasto. Typowo czerwcowe, bo truskawkowe.




Ciasto truskawkowe 
(piekłam w formie o średnicy 20cm z połowy proporcji)

Składniki:
2 szklanki mąki
szklanka cukru
4 jajka
200g masła
łyżeczka sody
szczypta soli
800g truskawek


Masło stopić, po czym odstawić, by chwilę ostygło. W międzyczasie ubić na sztywno cukier, jajka i szczyptę soli; dodać mąkę wymieszaną z sodą. Na samym końcu stopniowo wlewać stopione masło jednocześnie całość dobrze mieszając. Gotową masę przelać do wyłożonej papierem formy i wierzch posypać obficie pokrojonymi truskawkami. Ciasto szybko włożyć do nagrzanego do 180°C piekarnika i piec przez 25-30 minut. Po tym czasie wyłączyć piekarnik, jednak zostawić w nim ciasto. Po około 10 minutach uchylić drzwiczki, a następnie po kolejnych 10 minutach spokojnie można wyjąć ciacho. Smacznego! :)






Wszystkim życzę udanego lata, ja tymczasem znikam i obiecuję, że napiszę gdy tylko znajdę chwilę. :)

A oprócz tego zapraszam również na mojego drugiego bloga - bloga podróżniczego. Prowadzony jest on w formie foto-meldunku z moich wszelakich wyjazdów.